Czasem się zastanawiam jak to jest, że w pamięci mamy wyryte "pierwsze spotkania". I nie chodzi mi o spotkania z ludzimi (mam nadzieję pamiętać ich jak najwięcej) lecz... kulinarno-podniebienne. Rozumiem jeszcze zapamiętywanie takich "pierwszych kęsów" całkiem, a nawet wielce, niezwykłych (przynajmniej jak na tamten czas). Na ten przykład doskonale pamiętam pierwszego zjedzonego kalmara. Było to w Niemczech na licealnej wycieczce (w tym miejscu pragnę pozdrowić Madzię i Monikę, które to utrojstwo zamówiły, p.s. mówiłam, żeby lepiej postawić na halibuta ;). Rozumię również wspomnienia dań, które szczególnie nas rozbawiły - jak zupa cebulowa - Cipolla (pozdrowienia dla Świstaka :). Rozumiem takie, które szczególnie pokochaliśmy - ruskie pierogi w warszawskiej pierogarni, chłodnik na uczelni, lody pistacjowe z rodzicami w Ciechocinku, pleśniak cioci mojej siostry ciotecznej (pozdrowienia dla Eweliny, Oli i Doroty :). Albo takie, które kojarzą się nam z bliską osobą - tak jak mi nuggetsy z McDonalda, które moja przyjaciółka wiozła dla mnie aż z Torunia (tu pozdrowienia dla Ali i... Lekkiej ;). Ale czemu pamiętam pierwsze zetknięcie z rabarbarem? Zwłaszcza, że odbyło się ono stosunkowo dawno - powiem więcej, jest to jedno z moich najwcześniejszych wspomnień. Mieszkałam wtedy "na przedmieściach" - jeśli 3,5-tysięczne miasteczko może mieć przedmieścia ;) (później włączyli nas do miasta, a jeszcze później nawet asfaltową drogę załatwili ;). Za polem był dom (a raczej domo-stodoła), w której mieszkała starsza Pani. Nie pamiętam jej twarzy (tylko tyle, że do najszczuplejszych nie należała), nie pamiętam po co tam poszliśmy, ale pamiętam, że miała wnuczkę, która nosiła dramatycznie różowy plastikowy daszek (w tamtych czasach "szyk i moda";). I pamiętam, że któregoś dnia przyniosłam od niej rabarbar. Długie różowo-zielone łodygi - ni to owoc, ni warzywo. Dałam mamie i czekałam cóż z nich powstanie. I powstał - kompot :) Kompot, który do dziś bardzo lubię, który przyjemnie chłodzi swoim słodko-kwaśnym smakiem i który tak wyrył się w mojej pamięci. Zwykły kompot, ale wspomnienie niezwykłe :)
Przepis:
składniki:
- 4 łodygi rabarbaru
- 1 litr wody
- cukier do smaku (ja dałam chyba z 8 łyżek, bo lubię kiedy kompot jest słodki :)
przygotowanie:
Umyty i obrany rabarbar pokroiłam na kawałki. Gotowałam na wolnym ogniu do czasu aż się rozgotował i posłodziłam. Kompot spokojnie można rozcieńczyć wodą i koniecznie mocno schłodzić.
Smacznego!
Pozdrawiam serdecznie i życzę miłego tygodnia :)
Karolino, uwielbiam taki kompot jak na Twoim zdjęciu. Najlepiej smakuje pity prosto z garnka. Pozdrawiam serdecznie!
ReplyDeleteJa też pamiętam wiele pierwszych spotkań :)Piękny czerwony kompot!
ReplyDeleteMoja mama taki robi ;-) A także orzeźwiający napój z mięty i cytryny. Pycha!
ReplyDeleteja też uwielbiam taki kompot :) często robię miks z jabłkami
ReplyDeleteZgadzam się wspomnienia to smaki :)) rabarbar to dość śmieszny wynalazek natury, pewno dlatego tak Ci zapadł w pamięć ;)
ReplyDeleteWydawałoby się, że tak prosta rzecz, a ile radości może sprawić! Ja też mam rożne wspomnienia kulinarne :)
ReplyDeleteoj uwielbiam rabarbarowy kompot ...a najbardziej kocham wyjadać ten rozgotowany rabarbar ....oj uwielbiam:) pozdrawiam
ReplyDeletejest fantastyczny! zawsze strasznie podoba mi się jego kolor :)
ReplyDeleteKarolino, takie wspomnienia są bardzo cenne.Ja je pielęgnuję.Kompot z rabarbaru bardzo lubię.Za każdym razem dodaję do niego różne dodatki.
ReplyDeleteSmacznego!
Wspomnienia kulinarne bywają niesamowite :)
ReplyDeletepiękny kolor! pyszny:)
ReplyDelete