01. kwietnia w wielu krajach na świecie obchodzi się Prima Aprilis :) Mnie już dzisiejsze święto dopadło - wstałam o 5 rano, żeby szukać faktury, bynajmniej żart to nie był ;) Ale nawet najlepsze żarty nigdy ni wygrają ze złośliwym chichotem losu. Przekonałam się o tym wielokrotnie, ale jeden raz wyjątkowo "boleśnie" ;) Kiedy jakiś czas temu przeczytałam u
Lekkiej o garderobianej przygodzie jej znajomej, obiecałam, że sama też opowiem swoją historyjkę, żebyście mogli się pośmiać i pomyśleć, że czasem inni mają jeszcze większe "wpadki" niż Wy :)
Był to ciepły, majowy weekend kilka lat temu. Z A. zostaliśmy zaproszeni na ślub mojego kolegi z liceum do Torunia. Mieszkaliśmy wtedy w Warszawie, samochodu nie mieliśmy, więc na ślub pojechaliśmy pociągiem - od rana, żeby jeszcze troszkę pozwiedzać Starówkę (zresztą jedna z moich ulubionych :). Ten kto kiedykolwiek jechał o Torunia pociągiem zapewne wie, że Dworzec Główny znajduje się po przeciwnej stronie Wisły niż Stare Miasto. A pech chciał, że prowadzone były jakieś remonty i nie jeździły autobusy - musieliśmy przejść całkiem spory kawałek pieszo. Jak się domyślacie ubrani byliśmy jak na ślub, czyli A. w garnitur, a ja w sukienkę. Ale nie zmieściwszy wszystkich potrzebnych rzeczy do małej torebki wzięłam całkiem dużą i pojemną. I jak się okazało, powinnam wcześniej przetestować ten zestaw, bo sukienka źle zniosła towarzystwo torebki, żeby nie powiedzieć, że nie zniosła :) Mianowicie podczas naszego marszu tak bardzo dwa materiały tarły o siebie, że... sukienka poszła maksimum do góry (czyli do pasa), odsłaniając moją pupę (na szczęście nie miałam jakiejś całkowicie kompromitującej bielizny, ale zawsze mogło być lepiej ;). Powiecie "i co z tego, zdarza się, nikt pewnie nie zauważył" - niestety ktoś jednak uwagę zwrócił... Jak już pisałam był remont i samochody jechały wzdłuż chodnika jeden za drugim. Na domiar złego tego dnia odbywał się zjazd BMW i o niesubordynowanej sukience dowiedziałam się... prosto z SB radia samochodu, który obok nas dosłownie kroczył (po czym uprzejmie poinformowała mnie o tym pasażerka tegoż auta). Jak się domyślacie tekst o mojej wpadce poszedł w eter i został usłyszany przez cały peleton aut załadowanych po brzegi amatorami wcześniej wspomnianej marki... Od tej chwili torebkę wzięłam do ręki, uniosłam wysoko głowę i ... przyspieszyłam kroku, żeby jak najszybciej zniknąć z oczu całemu stadu BMW-maniaków :) Jaki z tego morał? ... Podziękujmy feministkom za spodnie ;)
To jak już Was (mam nadzieję) rozśmieszyłam to zapraszam już całkiem poważnie na pyszny makaron z serii "Jak uwieść mężczyznę" :) Już kiedyś pisałam o kurczaku, dzięki któremu "poderwałam" swojego męża. A dziś danie, które było tak naprawdę PIERWSZE (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że A. BARDZO lubi mięso ;), i które oboje szczerze uwielbiamy :)
Przepis:
składniki (na 2 porcje):
200 g makaronu tagliatelle
200 g mrożonego szpinaku
1 łyżka masła
mała cebula
2 ząbki czosnku
200 ml śmietanki 30%
70 g jogurtu naturalnego lub śmietany 18%
sól, pieprz, maggi, gałka muszkatołowa, suszony czosnek
ok. 50 - 100 g wędzonego łososia (ile kto lubi)
łyżka dowolnego startego żółtego sera
przygotowanie:
Makaron ugotowałam wg. przepisu na opakowaniu. Szpinak rozmroziłam. Na maśle zeszkliłam pokrojoną w drobna kosteczkę cebulę i przeciśnięty przez praskę czosnek. Dodałam szpinak i smażyłam kilka minut (do wyparowania wody). Dodałam śmietanę wymieszaną z jogurtem, przyprawiłam (radzę uważać z solą, bo łosoś jest zwykle bardzo słony) i pogotowałam jeszcze chwilkę na małym ogniu, aż sos zgęstniał. Makaron podałam ze szpinakowym sosem, drobno pokrojonym łososiem i odrobiną sera.
Smacznego!
Życzę Wam miłego dnia i... przychylności losu :)
Jedziemy całą rodziną na mały urlop, więc do przeczytania za tydzień :)